Na wsi z babcią bywaliśmy dwa razy do roku w wakacje i na ferie zimowe.Oba te wyjazdy bardzo różniły się od siebie.Dzisiaj będzie o wakacjach.
Nie wiem dlaczego tak jest ale na wsi wstaje się dużo wcześniej.Słońce ledwo wstawało ,a my już byliśmy gotowi do zabawy.Pogoda była nie ważna.Chata z wszystkich stron otoczona była trawą i łąkami.Żadnych chodników ,ani nic podobnego.Rano wychodziliśmy na bosaka ,bo ja strasznie uwielbiałam czuć rosę pod stopami.Było potwornie ślisko i to że się wywracaliśmy było wielkim powodem do śmiechu.Gdy słońce osuszało rosę wyciagaliśmy koce i rozkładaliśmy je przed chatą.Koce przez cały dzień były rozłożone bo nie wiadomo kiedy ktoś będzie miał ochotę usiąść.
Latem wiadomo są żniwa.Pradziadek miał kilka pól które "obrabiał" najpierw sam z żoną ,później przy pomocy swoich córek i syna.Lubiałam ten czas.Babcia gotowała wielki gar kompotu,pradziadek wyciągał kosy.Wszyscy zakładali na głowę chustki i szli w pole.Nigdy nie było tam kombajnu ,wszystko było koszone ręcznie.Gdy kosili na polu za stodołą to my dzieci mogliśmy uczestniczyć.Widziałam jak pradziadek kosił a reszta zbierała zboże i ustawiała w snopki.Kosę co chwilę ostrzył wyciągając ostrzałkę ze specjalnego pojemnika(?) przy pasku.Co jakiś czas wszyscy siadali ,odpoczywali ,pili kompot.Było to męczące ,zwłaszcza że latem upał i skwar.Pletliśmy wianek z kwiatków które rosły w zbożu.Pamiętam mocny zapach koszonego zboża,wznoszący kurz i dużo różnych owadów i małych żyjątek które mieszkały w zbożu i po ścięciu nagle wszędzie było ich pełno.Fajne były ścierniska.Bawiliśmy się kto przejdzie jak najdalej na bosaka.Słońce ,upał ,mocny zapach ...piękne.Wszyscy wracaliśmy mocno brudni ( umorusani -jak mówiła babcia)Babcia wlewała do miski wodę,najpierw z gara który stał na piecu (żeby woda była ciągle ciepła) później dolewała zimnej i każdy po kolei się mył.Nikomu nie było dziwne że myje się po kimś .Jakoś to było naturalne.Po naszym myciu babcia wylewała wodę na gnój i myli się po kolei dorośli.Wieczorami spod stodoły dochodził odgłos klepania o metal.To pradziadek klepał kosy .Tak się mówiło.Miał pniaczek i zydelek, na pniaku wbity taki metalowy element (nie pamiętam jak to się nazywało),kładł na to kosę i młotkiem uderzał. Chyba po to żeby ją prostować ,nie wiem po co to się robiło,ale klepał kosy codziennie.Kos było kilka i pamiętam jeszcze sierp.
Ustawione snopki zboża tak stały przez jakiś czas.Później zwozili je do stodoły tragacem :)Strasznie podoba mi się ta nazwa.Przypuszczam że wiele osób nie wie co to było,a mnie ciężko opisać :)Było to coś jak taczki ,też na jednym kółku ,wiozło się trzymając dwie rączki i pchając przed sobą.Jednak nie było to zabudowane jak taczki tylko miało deseczki na spodzie i z przodu.Jak załadowali snopki to przewiązywali powrozem (gruby sznur) żeby nie spadało i zwozili do stodoły.W stodole już czekali żeby zboże wymłócić.Jak było go niewiele to pamiętam że babcia używała cepów.Choć to było około 30 lat temu na gospodarstwie pradziadka nie było nowoczesnej techniki ,do końca posługiwano się starymi metodami.Była też młockarka ,taka mała do "domowego " użytku.Ją załączano gdy zboża było dużo.Wtedy to była dla nas frajda.Babcia wysadzała nas do "sąsiega" w stodole i deptaliśmy słomę.To wspominam super.Wszędzie pełno kurzu,wszystko nas swędziało ,ale było cudnie.
Na zdjęciu widać miejsce gdzie stała stodoła.I widać dwie maszyny.Jedna to wiejok(?) jak mówiła moja babcia. Z tyłu stodoły były też krzaki porzeczek czerwonych i czarnych.Kilka krzaczków agrestu i truskawki.
Na drugim zdjęciu widać krajobraz gdy stało się na progu chałupy.
Oba zdjęcia z 2009 roku
Opowieści jak z cudownej bajki...ale najpiekniejsze, że przypomniałaś mi moje własne wspomnienia tak bardzo podobne do Twoich. Szkoda, że mój synek już tego nie zazna:(
OdpowiedzUsuńPiękne to
OdpowiedzUsuńPozdrawiam hel.
Dzięki że mnie nie zawiodłaś,czekałam na ten ciąg dalszy.Znów kawałek histori rodzinnej ''ocaliłaś od zapomnienia''Pozdrawiam Cię serdecznie.
OdpowiedzUsuńDzięki że mnie nie zawiodłaś,czekałam na ten ciąg dalszy.Znów kawałek histori rodzinnej ''ocaliłaś od zapomnienia''Pozdrawiam Cię serdecznie.
OdpowiedzUsuńKosę klepie się na babce. I dobrze myślałaś: ostrze musi być proste, niepowyginane, wtedy dobrze kosi.
OdpowiedzUsuńU moich dziadków Twój wiejok nazywał się młynek i służył do oddzielenia plew od ziarna.
U nas w polu piło się czarną zbożową kawę niesłodzoną (brrr obrzydlistwo, wolałam wodę). Babcia nie gotowała kompotu tylko na śniadanie barszcz z wiśni - czyli zupę owocową (też brrr)
Na Podlasiu też to była babka.A maszyna do wiania to była wialnia.Cepy były w użytku u mego taty tylko doraźnie, jak zabrakło ziarna dla koni czy dla kur.A już do młyna to normalnie z młockarni.Była zagrodowa młockarnia, konie za stodołą w kieracie chodziły (napęd),a ja za nimi z lejcami.Kiedy dzieciak tak chodzi jednostajnie przez trzy godziny - w głowie mu się coś robiO wiele fajniej było, gdy młócenie odbywało się damfą - to taka potężna maszyna do młócenia i oddzielająca jednocześnie ziarno od plew,a napędzana motorem spalinowym.Gdy był urodzaj zboża młócenie odbywało się na polu i to było świetne. Natomiast młócenie taką maszyną w stodole - kurz, zaduch i na dodatek huk.
OdpowiedzUsuńByło klepisko, a obok były sąsieki.
Oj! To Twój post, a mój tylko komentarz.Ale wspomnienia wywołałaś...